RELACJA
Ogólnie wróciliśmy bardzo zadowoleni, ale równocześnie nienasyceni, bo jednak 2 tygodnie to baaaardzo mało i z bagażem kolejnych doświadczeń na przyszłość.
Zrobiliśmy łącznie 3300 km z czego blisko 2000 km po samej Rumunii, przejechaliśmy od północy i połowy wschodu, przez środkową część – głównie Karpaty i wróciliśmy zachodnia stroną jadąc w kierunku Oradei.
Rumunie zaczęliśmy od noclegu w okolicach Satu Mare, skąd następnego dnia ruszyliśmy w kierunku Maramureszu i wesołego cmentarza w Sapanta. Tu też zaczęły się pierwsze wspinaczki pod jak się później okazało malutkie góry. Sam nocleg w Satu Mare początkowo dostarczył niezłego dreszczyku – był to motel, klasyczna mordownia – w okolicach granicy, do którego przyjeżdżają lokalne żulki, ale obsługa okazała się super, o godz. 23 przygotowywali specjalnie dla nas gorące żarełko, świeżutko smażone, etc wiec po dniu jazdy spaliśmy jak zabici.
Sapanta i wesoły cmentarz to klasyka gatunku tego rejonu, groby na których krzyże są dwustronne, z jednej opisane jest jak dana osoba zginęła, z drugiej kim była i co robiła za życia. W okolicach sporo jest również zabytkowych cerkwi zaszytych gdzieś w wioskach zapomnianych przez świat, niektóre nawet z XIII-XIV wieku.
Następny dzień rozpoczęliśmy w okolicach zalewu na rzecze Bistrica w Port Bicaz gdzie stoi tama. Stamtąd ruszyliśmy w kierunku przełomu Bicaz, w niektórych miejscach miedzy skalami jest miejsce tylko na wąski strumień i drogę. Tu też zaczęły się pierwsze większe wspinaczki autem w górę, miejscami wąskie i dość strome podjazdy sprawiły ze w Sporcie musieliśmy załączyć reduktor żeby spokojnie sprzęgło mogło operować. Wjazdy na 1500 m i potem zjazdy w dół zaczynają się norma i powtarzają po kilka razy dziennie. W trakcie dnia jedziemy jeszcze na termalne jeziorka w Praid.
Powoli kierujemy się w stronę Transfogarskiej, śpiąc po drodze w Sighisoarze i od rana zwiedzając miasto i jego starówkę oraz pijąc kawę w domu w którym mieszkał jakiś czas ojciec Vlada Palownika, czyli wzorzec Drakuli. Tego samego dnia jedziemy jeszcze do zamku chłopskiego w Rasnovie – jednego z niewielu zabytków w rękach prywatnych – utrzymanego w rewelacyjnym stanie. Jest to twierdza położona na wysokim wzgórzu, do tego stopnia niezależna (wykopano studnie 145m, aby również zaopatrywać twierdzę w wodę), że mieszkańcy mogli żyć bez kontaktu z zewnątrz kilka lat. Ze szczytu roztacza się idealny widok na wszystkie strony świata. Następnie Brasov i jego starówka (wreszcie znajduje jakieś explo oprócz naszych). Na koniec tego dnia dojeżdżamy do Bran, aby od rana zwiedzić zamek Drakuli. Zatrzymujemy się na kempingu Vampire.
Od rana zwiedzamy zamek Vlada Palownika (co ciekawe nie ma o nim praktycznie żadnej informacji – postać mocno kontrowersyjna) i ruszamy już w kierunku Transfogarskiej. Mijamy po drodze Patrola z PL z baterią pustych butelek po piwie i zaczynamy mozolna wspinaczkę w górę. Pogoda była piękna, ale jak to w górach wszystko może zmienić się w kilka minut. I tak też się stało. Już mniej więcej w połowie wysokości pokazały się pierwsze chmury schodzące ze szczytów. Dojechaliśmy na wysokość około 1500m, gdzie zrobiliśmy mały postój przy pensjonacie (EXII zaczął dobijać do 110 st. na skrzyni). Tu też przeżyliśmy mały horror. Przy wyjeździe na trasę był dość stromy podjazd, dodatkowo po trasie łaziły osiołki. Wyjechałem pierwszy żeby dać znać Yoli czy ma czystą drogę, dałem sygnał i chwile później słyszę na radiu żebym wracał, bo staczają się i wiszą na barierce. Okazało się, że tuż przed wyjazdem prosto pod auto wlazł osiołek, próbując go ominąć Yola dala ostro gazu – niestety nastąpił strzał LPG w dolot i spadła rura. Auto zdechło i natychmiast stoczyło się w dół, opierając się tylko o barierki nad około 6-7 metrową skarpą. Ledwo zdążyli zaciągnąć ręczny. Szybka akcja dokręcenia dolotu, zapięcie reduktora i Yola wraca na drogę bogata o kolejne doświadczenia. Jak się miało później okazać to nie był koniec szkoły jazdy. Pogoda załamała się gwałtownie w okolicach szczytu, gdy zostało nam jakieś 350 m wspinaczki (szczyt to 2300). Zeszły chmury robiąc kompletne mleko, padał deszcz i zbliżał się wieczór. Gdy dojechaliśmy na szczyt, przez który przejeżdża się tunelem na drugą stronę, widoczność spadła już drastycznie. Sam tunel to skradanie się 5 km/h przy włączonych wszystkich możliwych światłach, a i tak widoczność była praktycznie zerowa. Działo się tak, bo chmury z drugiej strony szczytu jak kominem przedzierały się przez tunel. Zjazd w deszczu, chmurach i prawie nocy dostarczył mocny dreszczyk emocji. Dzień jednak nadal się nie zakończył, próbując namierzyć kemping z GPS, którego oczywiście, brak szukamy już jakiegokolwiek noclegu – wszystko zajęte, noc kompletna, postanawiamy dojechać do Sibiu licząc na większą bazę noclegową – niestety również wszystko zajęte. Skończyło się na rozkładaniu namiotów na parkingu pod motelem. Noc miedzy autami które przyjeżdżały i odjezdzaly nie dała się porządnie wyspać. Potem miało być już tylko lepiej.
Po zdechłej nocy, postanawiamy odpocząć i trafiamy na śliczne miejsce pod Sibiu, nad potokiem. Tu zbieramy siły i postanawiamy jednak nie odpuszczać. Ruszamy w kierunku Sebes, aby następnego dnia ruszyć na Transalpinę. W Sebes zaczynają się znowu kłopoty z miejscem do spania, kempingów brak, na dziko tez ciężko więc wciąż jedziemy już 67C do przodu, w końcu trafiamy na rewelacyjny kemping, na którym odpoczywamy i rano ruszamy na Transalpinę.
Przed nami 110 km offroadu – wspinaczki i zjazdów w górach. Pierwsza cześć 67C to szutrówka mocno zdezelowana, która doprowadza w końcu do rozwidlenia 67C na kilka dróg – w tym miejscu zaczyna się prawdziwa Transalpina w wersji 4×4. Nieświadomi niczego wybraliśmy, jak się okazało, trudniejszą opcję. Wjazd w górę był głównie przez wąziutką ścieżkę w lesie ze skarpą z jednej i szczytem z drugiej strony. W końcu dojechaliśmy na szeroką halę, na której rozbijamy obóz. Dalej było dużo trudniej, pozostało przed nami jeszcze trochę wspinaczki w górę na przełęcz Urdele, teraz już tylko po kamieniach i skałkach. Po osiągnięciu 2200m zaczynamy zjazd w dół wąską półką wydrążoną w skałach, co jakiś czas znowu pojawiają się chmury, po drodze natrafiamy na Suva Hyundaia, który stoi bezradnie pod górę i blokuje dalszą drogę. Jedyna opcja to pomóc mu zjechać kawałek w dół gdzie była szansa mijanki. Tak też robimy – w aucie już czuć sprzęgło, a to dopiero początek. Zjechaliśmy na mijankę i pomagamy Hyundaiowi wtaszczyć się przez najgorsze skałki, po których nie był w stanie wjechać. Sprzęgło woła amen i pali się jak niezłe ognisko. W miedzy czasie ze wspinaczki rezygnuje Touareg widząc kłopoty Hyundaia. Dalsza droga w dół to mozolne skradanie się po kamieniach na reduktorze i zapiętej jedynce. W końcu dojeżdżamy do Novaci i wracamy na „normalne” drogi. Nocleg w niezłym hoteliku ze śniadankiem napełnia nam baterie na dalsza drogę.
Ruszamy już powoli ku granicy, zatrzymując się w okolicach jaskini Niedźwiedziej. To miejsce, w którym kilkanaście tysięcy lat temu zginęło stado niedzwiedzi zasypane w jaskini. Co ciekawe spaliśmy u właściciela muzeum etnograficznego, okazał się nim spokojny i w pełni wyluzowany gość około sześćdziesiątki, pokoje wyglądały jak z zeszłej epoki, ze starymi szafami, łożami i kozami do ogrzewania. Rano w ramach śniadania dostaliśmy świeżutkie mleko od krowy, ktora nomen omen zżerała śliwki zrywane z drzewa, zamiast trawy.
Ruszamy już do Miszkolca, aby tu spędzić ostatnie dwa dni niekoniecznie za kółkiem.